Marian Krawczyński - dawne realia studiów przed 60 laty

Marian Krawczyński

Dawne realia studiów we wspomnieniach medyka w 60 lat po dyplomie.

 

Studiowaliśmy na Wydziale Lekarskim A.M. w Poznaniu w latach 1953-1958.  Pierwsze dwa lata były wspólne ze stomatologią: łącznie 20 grup i około 600 osób. Wymarzone studia zaczynali zarówno młodzi 17/18-letni maturzyści, jak i niejednokrotnie nawet kilkanaście lat starsi, zdemobilizowani żołnierze różnych armii, byli partyzanci AK lub repatrianci z dalekowschodnich republik Związku Radzieckiego lub absolwenci szkół felczerskich. Choć wkraczając w mury Uczelni w 1953 roku wielu z nas niosło jeszcze ze sobą piętno wojny, to jednak niewiele o sobie wiedzieliśmy, bo nikt swoją drogą wojenną nie chwalił się, gdyż mogłoby to okazać się niebezpieczne. Mimo zakończenia wojny nadal aktualne pozostawało okupacyjne ostrzeżenie „ściany mają uszy”, tylko w dobie nasilenia stalinizmu jego wymiar był inny.  Byliśmy również zróżnicowani środowiskowo i regionalnie. Wielu z nas pochodziło ze wsi lub z rodzin robotniczych, dla których Poznań był wielkim i nieznanym miastem. Tzw. inteligencja pracująca nie cieszyła się sympatią ówczesnej władzy politycznej, dlatego też kandydaci na studia, wywodzący się z tej grupy społecznej, mimo zdania egzaminu wstępnego, częściej niż inni nie dostawali się na studia „z powodu braku miejsc”.

            Początek lat 50-tych ubiegłego wieku – to skrajnie inne czasy. Codzienna szarzyzna i bieda, z wszędzie jeszcze widocznymi śladami zniszczeń wojennych. Zniszczony w około 50% Poznań podczas walk o Cytadelę w 1945 roku, w latach 50-tych dopiero się odbudowywał. Jego baza mieszkaniowa była bardzo uboga. Mieszkania były często wielorodzinne. Dla przyjezdnych studentów szczytem marzeń był akademik: żeński – dzisiejszy „Wawrzynek” przy ul. Wawrzyniaka i męski – „Gospoda Targowa” – nieistniejące już drewniane baraki przy ul. Grunwaldzkiej. Pamiętamy, że odbudowywana była jeszcze kopuła Collegium Maius, a Collegium Anatomicum, gdzie na pierwszych dwóch latach borykaliśmy się z anatomią i histologią, też odczuwało jeszcze ślady wojny.

           

 

 

 

Studia

            Pierwsze dwa „teoretyczne lata” medycyny – to przede wszystkim pamięciowe wkuwanie anatomii, z etapowym zaliczaniem poszczególnych układów, począwszy od kostnego, oraz ćwiczenia z histologii i chemii fizjologicznej (dzisiejszej biochemii). Były to trzy trudne egzaminy. Największą obawę budził jednak egzamin z histologii u prof. Tadeusza Kurkiewicza. W okresie tych dwóch lat następował największy odsiew. Wiele lat później krążył wierszyk odzwierciedlający tę sytuację: „Przejdziesz Witka[1] i Halinę[2] – skończysz medycynę”.

            Na początku lat pięćdziesiątych (ubiegłego wieku) w życiu studenckim pozostały jeszcze ślady przedwojennych korporacji w postaci okrągłych czapek – korporantek. Medycyna miała czapki granatowe ze złotym wężem Eskulapa, stomatologia – w kolorze bordo. Co raz szersza była jednak indoktrynacja komunistyczna z podkreślaną „przewodnią rolą partii”. Kto tylko w tej kwestii miał wątpliwości był okrzyknięty „wrogiem ludu”. W Uczelni gabinet I sekretarza PZPR sąsiadował z gabinetem rektora. Student, który nosił modne wówczas kolorowe skarpetki i nieco węższe i krótsze spodnie był ”bikiniarzem”, przedstawicielem „zgniłego kapitalizmu” (w mojej grupie był też taki modny, nieżyjący już przystojniak spod Jasnej Góry). 

            Po pierwszym roku studiów obowiązkowy był kilkutygodniowy udział w żniwach w  Państwowych Gospodarstwach Rolnych (PGR) na terenie Ziem Zachodnich. Cała praca była wykonywana ręcznie – nie było jeszcze żadnych maszyn, ani kombajnów. Podstawowym narzędziem była kosa i sierp do prac wykończeniowych. Naszym zadaniem było głównie ustawianie tzw. mendli lub ładowanie snopków na wóz drabiniasty. Niektórzy nauczyli się wiązania snopków powrózkami wykonanymi z dłuższej słomy. Pamiętam woźnicę, który na parę koni ciągnących wyładowany zbożem wóz, krzyczał: „Wiooo – Marks i Engels!”. Moja grupa studencka dostała przydział w strefie nadgranicznej w powiecie Krosno n/O, gdzie obowiązywały specjalne przepustki wojskowe. Spaliśmy w stodole, było wesoło. Inną popularną akcją społeczną na rzecz PGR-ów przez wiele lat były wykopki. Jesienna już wówczas, często deszczowa aura, a więc na polu brnęło się  w kaloszach, zbierając do koszy ziemniaki wyrzucone koparką z rozmokłej ziemi. Na realizację tych „zadań” przygotowywano specjalne przerwy w programie studiów.           

Takie „socjalistyczne” atrakcje pamięta się do dziś, podobnie jak szkolenie wojskowe dwa razy w miesiącu z wymarszem o godz. 7:00 z Collegium Maius na cały dzień na pola poligonu za ul. Bułgarską. Szczególną uwagę przechodniów zwracały umundurowane dziewczyny, maszerujące ul. Dąbrowskiego, wywołując często uśmiechy z powodu zbyt dużych niedopasowanych kombinezonów.

            Życie studenckie próbowała zdominować młodzieżowa organizacja polityczna (ZMP – Związek Młodzieży Polskiej, późniejszy ZMS – Związek Młodzieży Socjalistycznej). Jej aktywiści organizowali głównie pochody 1-Majowe, w których uczestnictwo było obowiązkowe. Traktowano je jako spacer towarzyski ulicami centrum miasta, zwłaszcza przy pięknej pogodzie. Jedynie starano się uniknąć otrzymania różnego rodzaju transparentów z hasłami głoszącymi wyższość socjalizmu nad zgniłym kapitalizmem lub gloryfikujących Lenina i Stalina. Poza tym organizowano uroczystości związane z rocznicami „Wielkiej Rewolucji Październikowej” i zachęcano do udziału w różnych akcjach społecznych.       

            Po uciążliwych programowo i pamięciowo pierwszych dwóch latach studiów, możliwy był szerszy oddech i w miarę normalne życie studenckie, już z oczekiwanym uczestnictwem w medycynie klinicznej. Od trzeciego roku obdarzono mnie też funkcją starosty roku, odziedziczoną po moim przyjacielu i partnerze wkuwania anatomii – Wojtku Bogdanowiczu, który przeniósł się do Krakowa. Stamtąd miał bliżej do Bielska-Białej, gdzie mieszkała i miała praktykę jego matka – okulistka, były adiunkt Kliniki Okulistycznej w Krakowie. Po latach, był chirurgiem w USA.

            „Kliniczne lata” były już łatwiejsze. Poza tym, nie wisiała już nad nami groźba wyrzucenia ze studiów. Przedwojenna kadra nauczycieli akademickich była zdziesiątkowana. Dlatego też, już na III roku studiów, niektórzy z nas mogli zatrudnić się jako demonstratorzy lub zastępcy asystentów, np. w Zakładzie Anatomii Prawidłowej lub Zakładzie Histologii i Embriologii.

            W programie trzeciego roku były m.in. anatomia patologiczna, patologia i farmakologia - przedmioty o olbrzymim zakresie wiedzy. Pierwszą dziedzinę reprezentował prof. Janusz Groniowski, człowiek o wielkiej wiedzy i pracowitości, autorytet w skali kraju. Dzięki jego staraniom, w kompleksie szpitalnym przy ul. Przybyszewskiego 49 wybudowano, na ówczesne lata nowoczesny budynek anatomii patologicznej, nazywany „pałacem Groniowskiego”, do chwili obecnej spełniający wielokierunkowe zadania tej dziedziny medycyny. 

            Innym wykładowcą, wyróżniającym się wiedzą był wówczas młody docent Antoni Horst, kierujący Zakładem Patologii. Był on autorem kilku wydań podręcznika patologii i nowoczesnej „Patologii molekularnej” oraz późniejszym pierwszym z wyboru Rektorem AM. Był także budowniczym i organizatorem Zakładu Genetyki Człowieka PAN, twórcą nowoczesnej genetyki medycznej w Polsce. Były to lata identyfikacji kariotypu człowieka i jego aberracji w różnych zespołach zaburzeń rozwojowych oraz poznania roli DNA. Z jego szkoły wywodzi się wielu obecnych profesorów różnych dziedzin genetyki, m.in. pierwszej w kraju Katedry Genetyki Medycznej, kierowanej przez jego uczennicę prof. Annę Latos-Bieleńską. Prof.  Antoni Horst był wizjonerem. Z jego ust po raz pierwszy w latach 60-tych ubiegłego wieku usłyszałem nieprawdopodobną wówczas informację, wprost z kręgu fantastyki, że „zidentyfikowany gen (dotychczas hipotetyczna jednostka dziedziczenia) będzie kiedyś decydował o rodzaju terapii”.  

            Farmakologię wykładał prof. Józef Dadlez. Poznanie patomechanizmu działania wielu leków, uporządkowanych według oddziaływania na poszczególne układy, również nie należało do najłatwiejszych. Wśród studentów krążyła opinia, że na egzaminie należy odpowiadać możliwie szybko, bo dłuższa przerwa może kończyć się powtórnym podejściem.

            Dla większości mniej atrakcyjna była propedeutyka pediatrii, mająca na celu przybliżenie studentom odrębności związanych z chorobami dzieci oraz zapoznanie nas z rozwojem dziecka (tzw. auksologia) i szeroko pojętą profilaktyką w pediatrii, ze szczególnie znaczącą rolą szczepień ochronnych i prawidłowego żywienia dzieci zdrowych, zwłaszcza niemowląt.

Był to rok 1956 – odczuwalna już „odwilż” polityczna. Na studiach wyraźniejsza stała się rola Związku Studentów Polskich (ZSP), rzeczywistego reprezentanta studentów. Uprzednie moje kontakty księgarskie (dwa lata pracy po maturze w księgarni medycznej „Domu Książki”) umożliwiły mi rozprowadzanie wśród kolegów podręczników medycznych (wówczas nie zawsze łatwo dostępnych), za co trafiała do mojej kieszeni skromna prowizja za tzw. kolportaż.

            Ale nie tylko. Znalazł się czas również na rozrywkę. Był to okres burzliwego rozwoju dyskusyjnych klubów filmowych wyświetlających co tydzień światowej klasy dzieła filmowe. Dotychczas kryjący się w podziemiu jazz (dixie, be bop, cool, modern), a następnie „rock and roll” wyszedł na światło dzienne. Ten rodzaj muzyki fascynuje nas nadal. Sobotnie wieczorki taneczne w „Arizonie” (sala sportowa AZS na Winiarach) pod nadzorem zawodników sekcji zapaśniczej, gdzie grała orkiestra Gary-Antesiewicza ze świetnymi solowymi wstawkami kontrabasisty, nieżyjącego już Piotra Stolarza (grał również w zespole Komedy!), wspomina się do dziś. Powroty o północy tramwajem Nr 11 z „obwieszonymi winogronami” (daleko jeszcze było do automatycznego zamykania drzwi), pozostają w pamięci jak żywe. Niezapomniane są również wakacyjne spływy kajakowe Czarną Hańczą i Krutynią, organizowane przez PTTK. Wszystkie moje zainteresowania dzieliła ze mną moja sympatia - późniejsza żona Krystyna.

            Czwarty rok medycyny był chyba najlepszym okresem naszych studiów. Mimo licznych przedmiotów klinicznych, w praktyce dla większości z nas nie sprawił on większych trudności. Nadszedł wreszcie oczekiwany kontakt z chorym, czyli praktyczna medycyna – jądro medycznej edukacji. Z tych lat wspominamy wielu znakomitych naszych Mistrzów, przekazujących nam swą bogatą wiedzę i doświadczenie. Nie można wymienić wszystkich.  Z pewnością większość z nas pamięta „kliniczne pokazy” (demonstracja pacjentów) prof. Stefana Kwaśniewskiego w ramach diagnostyki chorób wewnętrznych, z nauką badania przedmiotowego pacjenta i nasze pierwsze nieudolne próby zbierania wywiadu chorobowego.  Równie atrakcyjne były wykłady prof. Adama Straszyńskiego (dermatologia), czy erudycja połączoną z aktorstwem prezentowana przez prof. Witolda Michałkiewicza (położnictwo i ginekologia). Chyba w tym czasie następowały pierwsze, często zmienne „przymiarki” do wyboru specjalizacji. Oczywiście, plany te, niezbyt często mogły być później zrealizowane.

            Zaliczenie ćwiczeń i wykładów ostatniego piątego roku było podstawą do uzyskania absolutorium. Ostatecznie, bardziej lub mniej usatysfakcjonowani, w liczbie 319 na Wydziale Lekarskim i 84 na Oddziale Stomatologii otrzymaliśmy je w pięknej auli Uniwersytetu*. Dyplom lekarza wręczał dziekan prof. Zdzisław Stoltzmann indywidualnie już w różnych terminach po zdaniu końcowych egzaminów dyplomowych. Przed oficjalnym zatrudnieniem obowiązywał jeszcze roczny staż podyplomowy w czterech głównych specjalnościach klinicznych. Najtrudniej było znaleźć pracę w Poznaniu. Dlatego większość trafiała w tzw. teren, głównie do miast powiatowych.

            W tym czasie polska wieś i małe miasteczka potrzebowały lekarzy. W większości, zasililiśmy właśnie to środowisko. Niektórych mężczyzn zaprosiło w swoje szeregi Wojsko Polskie, gdzie również były wakaty. Rozjechaliśmy się po całej Polsce. Około 15% absolwentów pozostało w miastach wojewódzkich, gdzie najczęściej byli zatrudniani w Pogotowiu Ratunkowym. Część podejmowała specjalizację, początkowo zwykle na wolontariacie. Większość z nas osiadła w Wielkopolsce, wielu nawet w Poznaniu, mimo, że miasto oficjalnie nie miało dla młodych absolwentów żadnych propozycji zatrudnienia. Tylko jednostki zostały uszczęśliwione asystenturą w Uczelni.

            Szczególnie duży niedobór lekarzy odczuwały tzw. Ziemie Odzyskane (Ziemie Zachodnie). Tam też najłatwiej można było znaleźć pracę, zwłaszcza w wybranej specjalności, a także i mieszkanie - ważne dla lekarza startującego w życie zawodowe i najczęściej również rodzinne. Z naszego rocznika absolutoryjnego 1958 na terenie byłych województw zielonogórskiego i gorzowskiego zatrudnienie znalazło 11 lekarzy (wyłącznie mężczyźni) i 1 stomatolog. Ich kariera zawodowa potoczyła się w różnych specjalnościach, m. in. w położnictwie i ginekologii, chirurgii, pediatrii, neurologii i psychiatrii. Siedmiu z nich pracowało Zielonej Górze i Gorzowie Wielkopolskim, pozostali w miastach powiatowych.

            Przed oficjalnym zatrudnieniem obowiązywał jeszcze roczny staż podyplomowy w czterech głównych specjalnościach klinicznych. Uzyskanie miejsca stażowego w Poznaniu graniczyło z cudem. Szczytem możliwości był również wolontariat w Klinice. Chętnych do specjalizowania się nawet w ten sposób było wielu.

Uzyskując zatrudnienie na stanowisku administracyjnym inspektora w Oddziale Higieny Szkolnej w Wojewódzkim Ośrodku Matki i Dziecka (WOMiDz) zaistniała możliwość połączenia tej pracy ze specjalizacją z pediatrii w Klinice. Było to kosztem obu stron. Do godziny 12-ej pracowałem w Klinice (wolontariat) w ramach tzw. oddelegowania z miejsca zatrudnienia i regularnie dyżurowałem kilka razy w miesiącu. Jeden dzień w tygodniu miałem wyjazdy służbowe na teren województwa. Takie rozwiązanie było możliwe dzięki dobrej woli i zrozumieniu obu szefów: dr Reginy Wentzel i konsultanta medycyny szkolnej w WOMiDz – doc. Adama Jankowiaka oraz prof. Olecha Szczepskiego – kierownika Kliniki. Trwało ono 6 lat. Etat w II Klinice Chorób Dzieci uzyskałem po zdaniu egzaminu specjalizacyjnego II stopnia z pediatrii w 1967 roku.

Jak się później okazało, był to punkt startowy do dalszych osiągnięć kliniczno-naukowych, uzyskania stopnia doktora habilitowanego (1978), tytułu profesora pediatrii (1990) i stanowiska dyrektora Instytutu Pediatrii w Poznaniu (1982-2003).

 

 

 

 

 

___________

* W 2008 roku na piękny jubileusz 50-lecia tej uroczystości, zorganizowanej przy udziale władz Wydziału, przybyło 125 lekarzy różnych specjalności i 33 stomatologów. To piękne i wzruszające spotkanie po 50 latach udokumentowano wydaniem książkowym „50 lat w służbie Eskulapa”, UM, Poznań, 2009, obrazującym różnorodne losy tego rocznika absolwentów. 10 lat później, na kolejny jubileusz 60-lecia absolutorium przyjechało jeszcze ponad 50 koleżanek i kolegów, potwierdzając łączące nas więzy emocjonalne z okresu studiów.

 

 

[1] Prof. Witold Wożniak, kierownik Katedry i Zakładu Anatomii Prawidłowej (kolega z naszego roku

[1] Prof. Halina Karoń, kierownik Zakładu Biochemii